Tematem kwietniowego numeru M&MP jest marketing miejsc.
Znajdziecie w nim między innymi nasz artykuł o roli OOH w budowaniu marki i promocji miejsc. Do tego tematu będę wracać często, nie tylko dlatego, że po prostu go lubię.
Także dlatego, że możliwości outdooru w niebanalnym pokazywaniu miejsc są wielkie, ale wykorzystywane w niewielkim stopniu.
Dziś jednak refleksja po wizycie na Kongresie Profesjonalistów Public Relations w Rzeszowie.

Kilka lat temu, kiedy pracowałam nad organizacją międzynarodowego kongresu w Warszawie, wracałam ze służbowego spotkania taksówką. Pan taksówkarz, pracujący dla sieci renomowanych hoteli, podzielił się ze mną opinią na temat tego, co jego zdaniem warto zobaczyć w Warszawie, gdy się do niej jako obcokrajowiec przyjeżdża. Zgadniecie, co?

Otóż nic.
Zdaniem pana taksówkarza, pracującego dla pięciogwiazdkowego hotelu, czyli miejsca jak żadne inne żyjącego z turystów i gości biznesowych, nie ma najmniejszego powodu, dla którego można by chcieć do Warszawy przyjechać. Nic ciekawego, nic ładnego, nic wartego uwagi.
Do dziś gryzie mnie, czy pan taksówkarz nadal dzieli się tym wnioskiem z ludźmi, których wozi po Warszawie. Na nieszczęście, pan taksówkarz znał angielski, więc mógł dzielić się nim również z obcokrajowcami.

Ta rozmowa sprzed chyba siedmiu lat przypomniała mi się w miniony piątek, gdy jechałam taksówką z centrum Rzeszowa na lotnisko Jasionka, aby wrócić do Warszawy. Gawędziliśmy sobie z panem kierowcą o Rzeszowie, w którym byłam po raz pierwszy, a który bardzo mi się spodobał. Pan taksówkarz opowiedział mi, że urodził się w Krakowie, że do Rzeszowa przeprowadził się po ślubie, stąd pochodzi jego żona, i nie było dnia, aby tej decyzji żałował. Bo w Rzeszowie mieszka mu się świetnie, jest spokojnie a kiedy rodzina z Krakowa przyjeżdża z wizytą, wszyscy mu zazdroszczą takiej pięknej okolicy.
Kiedy przyznałam się, że nigdy wcześniej nie byłam w Rzeszowie, pan taksówkarz opowiedział mi, co koniecznie powinnam zobaczyć – między innymi Trasę Podziemną, Aleję Pod Kasztanami, winnicę Łany. Że blisko do Łańcuta, że Bieszczady o krok…

Gdybym wcześniej nie była przekonana do tego, że Rzeszów jest fajny, teraz nie miałabym wątpliwości.
Tylko, że ja już wiedziałam, że wrócę do Rzeszowa – decyzja podjęła mi się sama, jakoś tak między mimowolnym kibicowaniem siatkarzom z Rzeszowa (poszłam sobie na kolację do knajpki w Rynku a tam Mariusz Wlazły ze Skry Bełchatów dopiekał drużynie Resovii i tak się dowiedziałam że Perłowski – to siatkarz z Rzeszowa – ponoć nie jest wcale taki dobry. Resovia przegrywała a w knajpie duch sportowy), a kupowaniem biletu do Teatru im. Wandy Siemaszkowej na czwartkowy wieczór. Miła pani w teatralnym okienku rzeczowo poleciła mi jeden z dwóch granych tego dnia spektakli, po czym drukując bilet powiedziała z uśmiechem, że dostałam najlepsze miejsce.

Nie ma lepszych ambasadorów i budowniczych marki miejsca, miasta, regionu niż zadowoleni mieszkańcy, którzy traktują gościa, jakby przyjechał właśnie do nich.
Bo naprawdę, przecież tak właśnie jest.